Gdyby ogłoszono konkurs na najbardziej oszukańcze słowo ostatnich lat, głosowałbym na „inkluzywność”. Jeśli używasz słowa „inkluzywność”, posługujesz się językiem, który jest zrozumiały dla jednego procenta ludzkości. Wkraczasz do elitarnego grona oddzielonego wysokim progiem od całej reszty. Słowo „inkluzywność” pochodzi z języka wyłączającego większość czytelników i słuchaczy. Pochodzi z języka, w którym powstają takie zdania jak: „Zbiór wartości w wymiarze potencjału dziedzictwa kulturowego dopełnia edukacja zorientowana na podnoszenie wiedzy o walorach kulturalnych” oraz „Na strukturę strategii składają się m.in. uwarunkowania realizacji struktury celów”.

Oba te zdania są cytatami i zostały napisane całkiem serio. Mniejsza, jeżeli są to teksty, którymi wymieniają się pomiędzy sobą ci, którzy się tym językiem posługują. Gorzej, jeżeli używa się ich na przykład w opisie spektakli przeznaczonym dla widzów albo w komunikacie do mieszkańców. Nowy dwór, nowi dworzanie i nowa łacina. Posługiwanie się tym językiem jest jak założenie fraka na ekskluzywne przyjęcie. Zakładając go, pokazujemy, że jesteśmy częścią tego wspaniałego grona zaproszonych. Ale wychodząc we fraku na rynek, zaznaczamy coś dokładnie przeciwnego: nie jestem wasz, a wy nie jesteście moi.

Pisząc o inkluzywności, o wymiarze potencjału i edukacji zorientowanej na walory, jesteś jak biały pan z parasolką pomiędzy dzikimi. Nie umiem dostrzec innego powodu dla istnienia tego języka poza potrzebą odróżnienia się i odgrodzenia. Kiedy czytam kolejny tekst o radykalnej inkluzywności zwiększającej poziom partycypacji i poczucie współtwórstwa jednostek, mam wrażenie, że albo ktoś oszalał, albo drwi. Ten język bardzo łatwo pozwala wyśmiać kogoś, kto nie rozumie, o co chodzi. A nawet jeżeli nikt nie ma takiej intencji, osoba, która tego języka nie łapie, bardzo szybko czuje się zawstydzona lub też po prostu ją odrzuca.

Nie pisałbym chyba o tym, gdybym nie był świadkiem, jak używają tego języka dobre osoby w dobrej wierze, z przekonaniem, że tak trzeba. Że o takich sprawach pisze się takim językiem. Że jeśli zamiast budować złożone zdania ze słowami „partycypacja” i „inkluzywność”, napiszą: „dla wszystkich chętnych”, to będzie gorsze i obniży rangę. Jak księża, którzy ubogacają nas duchem miłosierdzia.

Albo angielski. Mój Boże! Jak wielu dobrych ludzi milcząco zakłada, że każdy porządny człowiek posługuje się sprawnie angielskim! Na iluż byłem spotkaniach, na których mówiono wyłącznie po angielsku, ponieważ na sali znajdowała się osoba, która nie znała języka tubylców. Fakt, iż połowa sali nie rozumiała wystarczająco języka angielskiego, żeby odważyć się zabrać głos, był pomijany wstydliwym milczeniem. Wstyd i żenada nie znać języka Imperium! A jeśli nie całkiem po angielsku, to z użyciem angielskich słów i wyrażeń, które pewna bardzo wąska grupa zawsze łapie w lot. I okej, ja to nawet rozumiem i akceptuję, jeżeli dyskusja dotyczy międzynarodowych rynków finansowych i jak się wzbogacić na globalnym kryzysie. Ale kiedy tematem jest na przykład sztuka równościowa, brzmi to jak sen wariata. Albo jakby państwo brali udział w komedii, w której parodiują samych siebie. I nikt nie wstanie, nie powie: „Przepraszam, ale ja nie jestem pewien, czy rozumiem”, bo każdy się strasznie wstydzi. Trudno o bardziej jasny obraz wykluczenia.

Oczywiście nihil novi sub sole (sprawdź, niedouczony czytelniku, w wyszukiwarce!). Od starożytności używanie języka niezrozumiałego przez lud było paszportem do świata elit. Im węższe były elity i im bardziej potrzebowały się oddzielić od większości, tym więcej wysiłku wymagało opanowanie języka. Opanowanie języka stanowiło próg wejścia. Kiedy Grecy od wieków nie rozumieli już starogreckiego, w czasach późnego cesarstwa rzymskiego, należało zakuwać starogrecki od niemowlęctwa, żeby mieć wystarczający akcent i bogactwo słów pozwalające na przynależność do sfer towarzyskich. Złe położenie akcentu oznaczało dyskwalifikację bez prawa odwołania, dożywotnią. Bywało i tak. Wysoką kulturę tworzyli ludzie, których rodziców było stać na zatrudnienie wysoko wykwalifikowanych nauczycieli starogreckiego. Czasami próg był wyższy, czasami niższy. W najlepszych czasach wystarczy naczytać, nasłuchać i umieć przeskoczyć.

Ale nawet wtedy trzeba być czujnym. Uważać. Doświadczeniem wszystkich nas z prowincji, ze wsi, z małych miast, jest ostrożność, żeby nie użyć języka własnego, domowego, ojczystego oraz matczynego, z obawy przed ośmieszeniem, przed dyskwalifikacją, przed zamknięciem drzwi, przed wypchnięciem poza próg. Udawaj, że swobodnie posługujesz się inkluzywnością i partycypacją, a najlepiej przyswój ją tak, żeby całkiem przestać zauważać rozdźwięk pomiędzy treścią tych słów a ich społecznym znaczeniem. Bo to jest chyba nowe, że treść dzisiejszego języka elit, nowa dworskość, pozornie zawiera w sobie ogólnodostępność, pozornie równość, pozornie dla każdego. Pozornie o to chodzi. W rzeczywistości to są bukoliki. Sielanki dworskie. Pasterz Dafnis, co pod szumiącym był usiadł jesionem, dokąd swe trzody spędzili Tyrsis z Korydonem. To o tobie, chłopie, wieśniaku, o wsi twojej, o życiu, nie wiesz? Nie partycypujesz?

  • dj1936@szmer.info
    hexagon
    ·
    1 month ago

    KUŁA W KOŃCU KTOŚ TO NAPISAŁ!!!

    Zajebisty tekst i zgadzam się w opór!

      • dj1936@szmer.info
        hexagon
        ·
        1 month ago

        Gdzie? Daj link. Może przeglądając szmer zignorowałem, bo użyłaś oryginalnego tytułu :P